W kilku poprzednich numerach Twojej Muzy natknęłam się na bardzo ciekawe artykuły poruszające nie mniej ważną sprawę. Pozwolę sobie omówić kilka fragmentów.
Jak dowiadujemy się z tekstu pana Jacka Biedronia aż 52% muzyków klasycznych cierpi na utraty słuchu (tutaj ciekawostką jest fakt, że wśród rockmenów to "tylko" 37%). Ponadto prawnie ustalona jest maksymalna wartość natężenia, na którą może być narażony pracownik w ciągu ośmiogodzinnego dnia pracy - 85 dB. Żeby mieć 100% pewności bezpieczeństwa pracy w fachu muzyka, uwzględniając specyfikę tego zawodu, można przyjąć, że średnią bezpieczną głośnością dźwięku, który nie ma żadnego wpływu na stan słyszenia jest 82 dB. "Przy wzroście poziomu natężenia dźwięku zmniejsza się dozwolony czas, w którym muzyk może być narażona na hałas. Przy 82 dB jest to 8h, natomiast przy 91 dB już tylko jedna godzina. Gdy mamy do czynienia z poziomami w zakresie 100-105 dB, jakie spotykamy podczas koncertów, maksymalny bezpieczny czas ekspozycji wynosi zaledwie kilka minut. Oznacza to, że już kilkuminutowy głośny utwór może wyczerpać dopuszczalną dzienną dawkę hałasu."
Oprócz pogorszenia słuchu skutkami ubocznymi przebywania w hałasie są:
- Tinnitus - dzwonienie w uchu (może być permanentne)
- Hyperacusis - nadwrażliwość słuchowa, niezdolność do tolerowania codziennych dźwięków
- Zmęczenie i ból głowy.
Poziom natężenia dźwięku w skrzypcach generalnie waha się w zakresie 80-90 dB, a przy lewym (albo i czasem prawym ) uchu - 85-105 dB, w wiolonczeli - 80-104 dB.
I teraz moje subiektywne uczucia odnośnie tego tekstu. Przeczytałam - i bardzo się przejęłam. Już wcześniej zauważyłam przy wielogodzinnym dziennym ćwiczeniu i dzwonienie, i ból głowy, i nietolerancję jakichkolwiek dźwięków. Nie trudno było mi zgadnąć, że głuchnę, tym bardziej, że przestałam słyszeć rzeczy, które dla innych są wyraźne, o czym informują mnie zarówno znajomi jak i rodzina. Tego, co straciłam nic mi nie wróci, aczkolwiek mam dziecięcą i niewinną nadzieję, na cud - może akurat. Natomiast od jakiegoś czasu, właściwie to dopiero od kilku tygodni, gram właśnie ze stoperami w uszach - nie takimi profesjonalnymi, specjalnie w tym celu zaprojektowanymi, ale takimi do wyjścia na halę. I jest wspaniale. Mogę grać i grać, i nic się nie dzieje. Nie przemęcza mnie dźwięk, nie mam powodowanych graniem bólów głowy. Co prawda, jest różnica w brzmieniu słyszanym z zatyczkami i bez. Nie wiem, jak silna i podobna do tej u mnie, jest w profesjonalnych stoperach. Ja zauważyłam dużo ładniejszy dźwięk, wyciszenie szumów i wzmocnienie wysokich alikwotów. Nie twierdzę, że to dobrze, bo wiadomo, że wzrasta nasza tolerancja na jakość dźwięku. Ale przecież nie wszystko, co ćwiczymy, trzeba od razu rozpatrywać pod tym kątem! Wszelkie ćwiczenia intonacyjne, czy nawet artykulacyjne można wykonywać w ten sposób, a jestem przekonana, że z czasem można tak się przyzwyczaić do gry ze stoperami, że automatycznie wytwarza się w głowie instrumentalisty obraz rzeczywisty dźwięku. Faktem jest, że wszystkie różnice w brzmieniu, załamania się dźwięku, problemy intonacyjne, itp., są słyszalne równie wyraźnie tylko inaczej się objawiają. Myślę, że nie jest to duża cena za zdrowie, tym bardziej, że dbając o higienę słuchu można więcej dziennie ćwiczyć i wypracować dużo lepszą kontrolę nad smyczkiem. Radzę wszystkim zastanowienie się nad tym i ewentualne zainwestowanie odpowiedniej kwoty. Sama zamierzam przerzucić się na sprzęt profesjonalny.